[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przypomniałem sobie nocną wizytę w ich legowisku.I to, jak je-den z nich podszedł do mnie, kiedy skończyłem operować.Powłóczył nogą.Jak po potrąceniu przez samochód.To nie były żarty.- Boże.- Kiedyś też chciałem wyjechać - ciągnął Sam.- W środku nocy.Wsadziłemżonę i syna do samochodu; wydawało mi się wtedy, że nic nie wiedzą o Izolan-tach.Myliłem się.Wróciłem do domu po kluczyki, które zostały na stole wkuchni.Kiedy wybiegłem z powrotem na dwór, kłębili się wokół samochodu.Nic nie widziałem, nawet kół; wyglądał jak ciastko, które oblazły mrówki.Mojażona i syn zostali w nim uwięzieni na wiele godzin, a ja mogłem tylko stać, pa-trzeć i czekać, aż wstanie nowy dzień.Wtedy Izolanci uciekli, rozpierzchli sięwszyscy naraz, to była przerażająca scena.Nadal chciałem wsiąść do wozu ijechać, ale mój syn spanikował, nastąpiła hiperwentylacja i zapadł w śpiączkę.Niewiele brakowało, żeby zmarł.Doktor Farris go uratował, ale ja wcale nie146jestem przekonany, że dobrze się stało.Teraz codziennie mam przyjemnośćoglądać Josha w łóżku, gdzie leży zwinięty w kłębek i cierpi z powodu odleżyn.- Nie.nie zawiozłeś go do szpitala?Zmęczonym gestem przetarł oczy.- Nie słuchałeś mnie, doktorku.Szpital jest w Ellenville, a mnie nie udałosię nawet odjechać spod domu.Chciałem zapytać, dlaczego nie zadzwonił po pomoc do innego miasta, alesam przecież próbowałem i wiedziałem, jak to się kończy.- Ale to przecież nie ma sensu.Niemożliwe, żeby cały świat sprzysiągł sięprzeciwko Ashborough.Rząd nic nie może zrobić? Przecież można wezwaćGwardię Narodową, niech wykurzy skurwieli z lasu!Sam złożył ręce na kolanach.- Mogę się czegoś napić?Skinąłem głową i nalałem nam obu brandy z barku.Sam upił mały łyk i mó-wił dalej:- To efekt bufora.W promieniu osiemdziesięciu kilometrów od Ashbo-rough jest pięć większych miasteczek: Ellenville, Claybrooke, Townshend,Beverly i Beauchamp.Dzielą je od nas setki hektarów lasów zamieszkanychprzez Izolantów.Pewnie byłeś już w ich legowisku.- Tak, miałem tę przyjemność.- Właśnie, legowiska.To tutejsze, w Ashborough, jest największe, ale polasach są rozrzucone dziesiątki innych, niniejszych.Są połączone i tworząogromny labirynt; Izolanci przemieszczają się nim z wielką łatwością i obserwu-ją mieszkańców, którzy mają domy na obrzeżach Ashborough.Ci ludzie z koleipilnują, żeby żadne informacje na temat Izolantów nie wydostawały się pozamiasto.Wiedzą, kto do nas przyjeżdża, i dbają o to, żeby nikt nie wyjechał.- Chcesz powiedzieć, że mają szpiegów? Wśród ludzi?!Skinął głową.- Ci szpiedzy są stale obserwowani tak jak ty czy ja, a poza tym zastraszeni.Nie mają innego wyjścia, jak spełniać żądania Izolantów, jeśli nie chcą paść ichofiarą ani narazić swoich bliskich.- To już słyszałem.- Zapewne także widziałeś.To nie są zwierzęta.To rasa inteligentnych iprzebiegłych.powiedziałbym ludzi, którzy przez setki lat rządzili się swoimiprawami.Mają swoje zasady, których bezwzględnie przestrzegają.Nie ma przednimi ucieczki, doktorku.Dlatego radzę ci, jeśli chcesz spokojnie żyć, zajmij się147pracą, jakby nigdy nic, a kiedy każą ci coś zrobić, zrób to.I nie zapominaj, żejedną z najważniejszych reguł jest zakaz wspominania o ich istnieniu.- To dlaczego teraz mi o nich mówisz?- Groziłeś mi śmiercią.Pokiwałem głową.Znów zaczynało mnie gryźć sumienie.- Przepraszam.- Nie przepraszaj, doktorku.Wiem, jak jest.Mieszkam tu od pięciu lat.Sta-ram się żyć normalnie, z poprawką na stan mojego syna, ale prawdę mówiąc,mam już dość oglądania go w takim stanie.I tak sobie myślę, czy nie lepiej by-łoby, gdyby on.gdyby.- Nie mów tak.Sam Huxtable rozmawiał ze mną otwarcie, ponieważ chciał, żeby zabrali je-go syna.Ale przecież nie miał gwarancji, że nie będą go dalej dręczyć, prawda?Albo że nie przyjdą po jego żonę?Po żonę.- Powiedziałeś, że kiedy postanowiłeś wyjechać, wydawało ci się, że twojarodzina nie wie o istnieniu Izolantów.Co miałeś na myśli?Pociągnął jeszcze jeden mały łyk brandy, potem dopił resztę jednym hau-stem i się skrzywił.Dolałem mu.- Próbowałem nie wspominać o Izolantach, ale okazało się, że Janice, mojażona, również ich widziała.Stara pani Zellis ją także nastraszyła, kazała jej sie-dzieć cicho i wykonywać polecenia.Przez trzy lata manipulowali niezależniemną i moją żoną.Nie mieliśmy nawzajem pojęcia o swojej udręce; nie chcieli-śmy o nich rozmawiać, żeby nie narażać Josha.W końcu Janice się załamała:przedawkowała przepisany jej przez Farrisa środek uspokajający.Na szczęścieskończyło się na trwających dobę wymiotach, ale przy tej okazji odkryliśmy, żeoboje mieliśmy nieprzyjemność poznać panią Zellis i od dłuższego czasu jeste-śmy dręczeni przez Izolantów.Nagle ostrzegawczy strzał Lauren Hunter nabrał dla mnie sensu.Christine.Ta ewentualność przenikała mnie grozą do szpiku kości.- Chcesz powiedzieć, że mogę nie być jedyną osobą, nad którą się pastwią?Sam pokiwał głową i wstał.- Chyba już czas na mnie.Zaniemówiłem.Nagle to ja poczułem się pokonany.- Po co w ogóle przyszedłeś?Przyszpilił mnie spojrzeniem ciemnych oczu.148- Stara pani Zellis mi kazała.I wyszedł.29.Rozkołysaną ścianę drzew na tle pochmurnego nieba oświetlało słońce, któ-re jakoś nie mogło nagrzać powietrza.Straszyło deszczem, zimny wiatr prze-szywał mnie na wskroś.Stałem w drzwiach poczekalni i zastanawiałem się, w którą stronę poszedłSam Huxtable.Mógł skręcić w lewo, do domu, albo w prawo, w głąb lasu, abyzłożyć meldunek ze spotkania z poczciwym lekarzem.Rozstaliśmy się przedpółgodziną, którą spędziłem przyklejony do fotela za biurkiem.Zbierałem siłyniezbędne do wykonania zadania, które wcześniej sobie wyznaczyłem.W końcu poczucie rzeczywistości zwyciężyło i wyszedłem przed dom.Prze-ciąłem podwórko z energią maratończyka po skończonym biegu, po raz tysięcz-ny sięgnąłem do najgłębszych rezerw organizmu, żeby obronić się przed obłę-dem.Poszedłem do garażu, gdzie zamierzałem spędzić następną godzinę, ścią-gając z poddasza składowane tam deski.Garaż okazał się przytułkiem dla rozmnażających się na potęgę myszy i in-sektów, które znalazły w nim schronienie przed jesiennymi chłodami i nieomieszkały mi zasygnalizować swojego niezadowolenia z tego, że ktoś rozmon-towuje ich azyl.Ja równie stanowczo dałem do zrozumienia, że ze mną nie mażartów i za pomocą kawałka deski wyładowałem złość na wszystkich małychdiabelstwach, które nawinęły mi się pod rękę.Składzik drewna kazał mi przypuszczać, że Neil Farris również planował wktórymś momencie zabicie deskami drzwi i okien w domu, ale nie zrealizowałtego zamierzenia.Oprócz desek znajdujących się na strychu, schludny stosikgrubych dech piętrzył się pod ścianą w głębi, obok sterty nowych i używanychbelek nośnych.Znalazłem również kilka nienapoczętych paczek gwoździ i no-wiuteńki młotek, jeszcze z metką ze sklepu.Zacząłem segregować deski i szło mi to doskonale, dopóki drzazga wielkościszpikulca do szaszłyków nie wlazła mi w dłoń
[ Pobierz całość w formacie PDF ]