[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Grunt wokół akacji był wyschnięty i żwirowaty.Odnalazł kilkawgłębień,ale nie mógł stwierdzić, czy to odciski stóp.Przypomniał sobie, żeupuściłgdzieś okulary noktowizyjne i nóż i że może już ich nie odnalezć.Zignorowałtę myśl, podobnie jak wiele innych przedtem, jako nieistotną.Za drzewami ciągnął się pas odsłoniętych skałek, spękanych ipożłobionychod wiatru i gorąca.Chłopiec mógł się znajdować wszędzie mógłukrywaćsię w pobliżu lub uciec już daleko.Ken wkroczył na otoczony skalnym murem teren w kształcienieregular-nego czworoboku.Tu opadł na kolana.Wokół leżały czarne kamienie,takiejak ten, którym chłopiec w niego rzucił.Liczył je z zapartym tchem.Dziewięćkamieni małych, lecz ciężkich bazaltowych.Zapewnie był tomagazyn,mały skład narzędzi do polowania.Odłupano je od większych skał iufor-mowano na kształt pocisków przed milionami lat.A może ledwie paręmiesięcy temu? Tamto dziecko i kamienie należały do tego samegoczasu, takbardzo już odległego, lecz zarazem będącego.terazniejszością!Ken poczuł, że musi coś zrobić, coś powiedzieć lub wykonaćjakikolwiekgest, żeby nieco się odprężyć.Musiał jakoś wyrazić niezwykłość idoniosłośćtego wszystkiego.Miał wrażenie, jakby przez niewidzialne wrotawkroczyłw epokę minioną i dzisiejszą zarazem, a przez to znalazł się pozaczasem.Nie wiedział, co dalej robić.Myśl o czających się nie tak znówdalekobandytach choć czuł, że z ich strony nie grozi mu już takieniebezpieczeń-stwo pomogła mu się pozbierać.Oparłszy się plecami o skalnąścianę,siadł na ziemi.Słońce wypalało dziurę we mgle.Ukazywało się jako ognista kulanaotwierającym się niebie.W tym świetle łatwo było go wypatrzyć zsamolotu,ale nawet to straciło znaczenie.Teraz już nie wątpił, że dzień wcześniej widział praludzi nadrzewach ponadmiejscem, gdzie walczył z lampartem.Praludzi, nie zaś szympansy czygerezy.Skoro ten chłopak tu był, musieli też tu żyć jego krewniacy.Dorośli.Nie wolno mu teraz zachowywać się po wariacku.Nadalreprezentuje eręnowożytną i naukę, toteż musi działać na zimno.Uniósł wzrok i znowuzobaczył chłopca.Pierwszą rzeczą, jaką teraz zauważył, były rozliczne blizny na jegociele.184 Chłopiec pojawił się ponownie, kiedy Ken oglądał jego kamieniemyśliwskie.Stał na otwartym terenie, patrząc na współczesnegoczłowiekai marszcząc drobne czoło.Jego ramiona, barki i uda pokrywały szramywszystkie całkowicie zabliznione i raczej lekkie, jakby powstaływskutekzadrapań, z wyjątkiem jednej dużej blizny przecinającej brzuch.Tarównieżwyglądała na zagojoną.Ken przypuszczał, że rozciągała się, w miarę jakrosłociało chłopca.Uświadomił sobie jednak, że prawdopodobnie nigdy sięniedowie, kto i w jaki sposób zranił to dziecko.Wiedział natomiast, że chłopiec od pewnego czasu żył samotnie i przetrwał.Już miał otworzyć usta, lecz powstrzymał się.Używanie mowystało sięi bezsensowne, i niepotrzebne.Utkwił w chłopcu spojrzenie.Czuł się tak, jakby wpadał w tunelczasu.Dziecko miało drobną twarz, wydatny podbródek i usta o dobrzeukształtowanych wargach, odznaczających się różową barwą na tlejasno-brązowej skóry.Delikatny puszek ocieniał górną wargę, a na włosachwidniały jaśniejsze pasemka, raczej wyblakłe niż zapylone.Ken mógłsięupewnić, że włosy sprzed paru milionów lat blakły pod słońcemsawanny takjak jego własne.Skóra chłopca była naprawdę jasna u wczesnej istoty dwunożnejz sawanny nie zaszły jeszcze zmiany genetyczne pozwalającewytwarzaćwystarczającą ilość melaniny do przeciwdziałania zabójczemutropikalnemusłońcu.Każdy szczegół zdumiewającej powierzchowności tego stworzeniaprzy-ciągał spojrzenie Kena: płaski nos, drobne, lecz zaokrąglone nozdrza,szybkoi pracowicie wchłaniające i identyfikujące zapachy, oraz drobna pierśwzdymana oddechem; chłopiec dyszał po biegu i wskutek napięcia.Miałpełne policzki i głębokie oczodoły, a niskie czoło marszczyło się podnagłymnaporem myśli.W małej pięści ściskał inny czarny kamień z precyzją,którąKen natychmiast zauważył.Kciuk, przyciśnięty mocno do wystającegokońcakamienia, był zgięty w stawach, co wskazywało na ich dużą ruchliwość.Innepalce otaczały kamień zgrabnym kolistym chwytem, znacznie bardziejwyrobionym niż u małpy.Grzbiet małej dłoni był lekkko owłosiony.Chłopak miał włosytakże nanogach i ramionach, niewiele zaś na tułowiu.Na głowie, przeciwnie,rosłygęsto, stercząc prostymi spłowiałymi kosmykami o brudnym kolorze.Stopy,które Ken zlustrował szybkim spojrzeniem, były dobrze uformowane, odługichpalcach.Mały wygięty penis, zapylony od czołgania się na brzuchu, zwisałspodniewielkiej fałdy skórnej, jedynego miejsca na żylastym ciele chłopca,gdzieznajdowała się podściółka tłuszczu.Słońce już pełnym blaskiem oświetlało tę.niewiarygodną scenę.Chłopiecznajdował się zaledwie dziesięć stóp od Kena.A dzielący ich dystansczasujakby przestał istnieć.185 Ken przeszukał kieszenie i natrafił na kluczyki od mieszkania.Wydobyłje i zadyndał nimi w powietrzu.Chłopiec, niezdecydowany, cofnął się parę kroków.Przez jegoleweramię przebiegło drżenie.Uniósł kamień na wysokość drobnego barku.Wydąłwargi, przybierając wdzięczną minę zagniewanego dziecka.Kenzadyndałkluczykami, które zabrzęczały cicho jak dzwoneczki, i upuścił je naziemię.Chłopiec odwrócił się i wspiął na skały.Lśniące pośladki trzęsłysię, gdyzręcznym i pewnym krokiem piął się pod górę.Pięty o jaśniejszejpigmentacjiśmigały na tle szarawożółtych kamieni.Zniknął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]